Istnieje środowisko ludzi fanatycznie prawie zafascynowanych walką samą w sobie. Nie są to ludzie ćwiczący na jakiś tam sekcjach, zainteresowani filozofią wschodu, historią Chin, medytacją, itp. Mówimy o osobnikach żądnych pojedynku samego w sobie, ulicznego sparringu, wygranych i przegranych, strumienia adrenaliny i dreszczy pełzających wzdłuż kręgosłupa w sytuacji zagrożenia.

Istnieje także środowisko ludzi zafascynowanych walką jako sztuką, jej techniką, korzeniami, itp. Spokojnie trenujących ruchy wymyślone przed laty z nadzieją użycia ich kiedyś, gdy nie będą mogli już nigdzie się wycofać.

Istnieją również pochodne i mieszanki tych dwóch środowisk. I słusznie, gdyż nie ma takiego człowieka, od którego nie można się czegoś nauczyć. Wychodząc z tego założenia, po żmudnych badaniach, odkryłem kilka z zasad, rządzących mniej lub bardziej treningiem 'streetfightera'.

Po pierwsze moi państwo, nie ma jak wyżyć się na worku. Kilka minut i człowiek naprawdę dochodzi do wniosku, że jego kondycja jest tak samo zła jak gdy zaczynał w ogóle trenować. Uczy to także zadawania ciosów tak aby: nie połamać ręki (swojej); trafić tam, gdzie chcemy; uderzyć silnie i szybko. Cudo... Jeśli nie mamy dostępu do worka treningowego, pozostaje nam tylko, jakże przydatna wyobraźnia. Środek pokoju, czy salki gimnastycznej, kilku wyimaginowanych przeciwników (lub jeden bardzo sprawny) i ruszamy. Ważne jest by było dynamicznie i by się nieźle zmęczyć.

Taki trening wyzwala w nas również tak ważną rzecz, jaką jest improwizacja w zadawaniu ciosów. Po drugie, pięść i przedramię (zwykle słabo wytrenowane) stanowią o sile ciosu. Pompki na kościach lub uderzanie w twardą rzecz (przymocowana do ściany w piwnicy wycieraczka) powinny się stać naszym CODZIENNYM ćwiczeniem.

Przedramiona najłatwiej oczywiście przetrenować na siłowni, ale dla kogoś, kto chce pozostać rozluźniony sposób to nie najlepszy (a i niezbyt dobry dla nadgarstków). Aby jednak pozostać szybkim, luźnym i stać się silnorękim, polecam kulki z gazety. Plan jest taki: bierzemy duży kawał starego czasopisma, gnieciemy go w kulkę takiej wielkości, by na styk mieściła się w dłoni, przez wiele dni ściskamy kulkę, aż stanie się połowę mniejsza i twarda ja kamień. Przy odrobinie samozaparcia, można się tak przyzwyczaić, że będziemy 'ugniatać' jedząc, słuchając radia, oglądając TV, czytając... Podobnież cudowny środek na pięść z kamienia, zdradził mi pewien znajomy bokser. Bierzemy więc kulkę z gazety (odrobinę już zgniecioną) i przed samym zaśnięciem, gdy jesteśmy bardzo zmęczeni, ściskamy ją w pięści i tak zasypiamy. Dłoń zostaje tak przez całą noc i rano troszeczkę boli, za to ćwiczona w ten sposób cyklicznie niszczy ściany. Czy to prawda? Nie wiem. Mnie się nie udało, ale próbujcie.

Po trzecie, nawet siła i wysportowanie, razem z umiejętnościami na nic się zdadzą, gdy nie ma w nas odwagi. Na jej brak nie ma prawie sposobów, a dyskwalifikuje zbyt duży strach nas w potyczce automatycznie. Trzeba się nauczyć nie bać i koniec.

Dwie metody treningu psychiki wydają się być nawet skuteczne. Pierwsza to włączanie wyobraźni, gdy słyszymy o sytuacji kryzysowej lub gdy wydaje nam się, że taką widzimy. Wyobrażamy sobie siebie na miejscu kogoś i do przodu. To ja bym go podciął, pchnął na drugiego, on by z równowagi wypadł, a ja bym uciekł, itd. (oczywiście nie wpadajmy w paranoje - to tylko ćwiczenie, a poza tym świat nie jest tak niebezpieczny, jak nam się stara to ukazać telewizja).

Druga metoda to wiara w siebie i tzw. afirmacje, tzn. rano lub przed pójściem spać mówimy do siebie (wiele, wiele razy, im więcej tym lepiej): jestem odważny, niczego się nie boję. Podświadomość w końcu załapie i tak się stanie, kwestia jedynie czasu. Pozostaje życzyć owocnego treningu i jak najmniej sytuacji, kiedy naprawdę przyjdzie nam się z kimś mierzyć.

Artykuł ukazał się w 2 numerze Biuetynu Dao e-zin